Ewa Strejmer: Koszykówka daje wieczną młodość

„Zawsze jak się wchodziło na halę przy Konwiktorskiej, to ostatni sektor po prawej stronie zajmowali kibice, którzy dopingowali nas mocno i bez przerwy. Obojętne, czy byłyśmy w I czy w II lidze, zawsze doping był głośny, zawsze były szaliki. Najciekawsze było to, że jak rzucałyśmy osobiste, to oni trzymali te szaliki w gotowości i jak wpadał celny rzut, to wychylali się mocno za barierki i te szaliki niczym serpentyny rozwijali i szybko zabierali z powrotem. One powiewały prawie do połowy boiska. Kibice byli naprawdę wspaniali.” – tak Ewa Strejmer, była koszykarka Polonii, wspomina atmosferę panującą w hali, gdzie swoje domowe mecze rozgrywają Czarne Koszule. Wywiad z Ewą Strejmer w nowym cyklu „Pokoleniowe jeden na jeden”, będącym częścią obchodów 90-lecia kobiecych drużyn sportowych w Warszawie, przeprowadziła… obecna koszykarka Polonii Inga Korczak!

Inga Korczak: Dlaczego w ogóle zaczęła Pani grać w koszykówkę?

Ewa Strejmer: Wszyscy się śmieją, że to przez koleżankę, która wpuściła mnie w maliny. Mieszkałam na Pradze Północ, jest tam ulica Szanajcy, gdzie po jednej stronie jest podstawówka numer 206, a po drugiej była podstawówka nr 49. Większość dziewczyn, które chodziły do 206, grało w Polonii. Natomiast 49 to był MDK, Międzyszkolny Klub Sportowy, dawna IMKA, klub z okolic Placu Trzech Krzyży. I zawsze – nawet w takich dzielnicowych, podstawówkowych rozgrywkach – była walka Polonia kontra MDK. Także ja walczyłam na początku z Polonią, by później w niej skończyć.

Koleżanka, która pierwsza trafiła do MDK-u powiedziała „chodź, tam są fajne dziewczyny, fajna trenerka”. Okazało się, że trenerka mieszka w bloku obok. Poszłam więc do MDK i tam zostałam. A dlaczego mówię, że mnie ta koleżanka wpuściła w maliny? Bo ona potem wybrała liceum plastyczne. Nazywała się Grażyna Borowska, jeszcze w liceum trochę grała, ale jak się dostała na ASP to już zakończyła sportową przygodę. A ja grałam sobie przez całe liceum, całe studia i jeszcze 10 lat poza studiami.

W MDK było naprawdę fajnie. Mam taki charakter, że jak ktoś mi mówi, że coś źle robię to wtedy włącza mi się tryb: „ja ci pokażę!”. Nasza trenerka zawsze mówiła „czego się cieszysz?” – w całym meczu mogłam zrobić jeden błąd i został mi on wytknięty i wyolbrzymiony. A ktoś inny mógł psuć wiele razy i raz zrobić dobrze, a został pochwalony. Więc ja mówiłam w duchu: „ja ci pokażę”. Taki charakter wojownika, co akurat jest dobre w koszykówce i w ogóle w sporcie.

Jak przebiegała Pani kariera?

Zaczynałam w 1971 roku w MDK-u. Tam byłam przez siedem lat. Potem cztery lata w AZS AWF Warszawa. W kwietniu 1981, tuż przed zakończeniem studiów, przeszłam do Polonii, w której grałam przez dziewięć sezonów, aż do końca swojej koszykarskiej kariery. Do Polonii przeszłam razem ze świętej pamięci Olą Komacką, Olesią.

W pierwszym sezonie w Polonii od razu weszłyśmy do I ligi. Później zaszłam w ciążę i urodziłam dziecko – przez pół sezonu nie grałam. Córkę urodziłam w styczniu 1983, w lutym wróciłam do treningów. Od sezonu 82/83 zaczęłam grać dalej. Łącznie miałam dwa lata przerwy, urodziłam dwie córki.

Byłam w Polonii w okresie, gdy drużyna miała wahania formy. Jak się utrzymywałyśmy w I lidze, to tak na maksymalnie 7. miejscu. Albo spadałyśmy – to zdarzyło się chyba ze trzy razy. Nigdy jednak nie byłyśmy w II lidze dłużej niż sezon. Tak się układało, że na drugą ligę byłyśmy za mocne, a z pierwszej miałyśmy pecha spadać, mimo że czasem bywały od nas słabsze zespoły, które zostawały.

Jaka była atmosfera w drużynie?

W pierwszym roku mojego pobytu w Polonii było z tym różnie różnie, ale tak to bywa z nowymi zawodniczkami. W następnych sezonach atmosfera była już naprawdę dobra.

Często zmieniali się nam trenerzy. Przez dwa lata trenował nas Andrzej Nowak, „Bilu”. Fantastyczny szkoleniowiec. Z plejady trenerów, których spotkałam na swojej sportowej drodze, najwięcej zawdzięczam Basi Bogdanowicz, mojej pierwszej trenerce, która zrobiła z nas wspaniałych ludzi i zawodniczki oraz właśnie „Bilowi” Nowakowi. Znał on świetnie mentalność dziewczyn, potrafił dostosować treningi do naszych charakterów. „Bilu” czuł, że kobieta lubi wiedzieć co ma robić, więc operował konkretami: idziemy na trening, robimy to, to i to. I dzięki takiemu podejściu szło nam lżej.

A jak się miała sprawa z kibicami?

Fani Polonii byli cudowni. Zawsze jak się wchodziło na halę przy Konwiktorskiej, to ostatni sektor po prawej stronie zajmowali kibice, którzy dopingowali nas mocno i bez przerwy. Obojętne, czy byłyśmy w I czy w II lidze, zawsze doping był głośny, zawsze były szaliki. Najciekawsze było to, że jak rzucałyśmy osobiste, to oni trzymali te szaliki w gotowości i jak wpadał celny rzut, to wychylali się mocno za barierki i te szaliki niczym serpentyny rozwijali i szybko zabierali z powrotem. One powiewały prawie do połowy boiska. Kibice byli naprawdę wspaniali. Rozpoznawali nas na ulicy, mówili „dzień dobry” – szło się ulicą i nie poznawało człowieka, a później się okazywało, że to nasz kibic z górnego balkonu.

Wówczas był nieco inny układ miejsc w hali Polonii. Teraz nikt nie siedzi za ławką rezerwowych. Są krzesełka dla zawodniczek i ściana. A dawniej była tam „loża szyderców”, tak ją żartobliwie nazywaliśmy. Tam też siedzieli kibice, ale nie tacy z szalikami, tylko starsi panowie, tak zwani „znawcy”. Zajmowali miejsca zwykle za nami i nie szczędzili komentarzy „tą zdejmij”, „tą wpuść” i tak dalej. W ten sposób podpowiadali trenerowi.

Jak wyglądała Wasza ówczesna taktyka?

Właściwie co sezon była inna, bo zmieniali się trenerzy. Każdy miał swoją wizję i swoje ustawienia. Ja przy niskim wzroście 173 cm zawsze grałam na skrzydle. Wiedziałam jak zastawiać, byłam bardzo skoczna, zbierałam sporo piłek, miałam bardzo dużo asyst. Punktów w meczu zdobywałam do dziesięciu, sporadycznie więcej. Jeśli spojrzało się na statystyki, zawsze byłam dużo „na plusie”.

Czy żargon koszykarski jakoś się różnił?

Raczej nie. Może było mniej angielskiego.

Jeździłyśmy na obozy, dwa razy do roku – w zimę i w lato. Najgorsze były obozy letnie, te trzytygodniowe, z trenerem Fuskiem. Trzy tygodnie poza domem – to było straszne. Trener Fusek pozwalał nam zabierać ze sobą dzieci – w drużynie było sporo matek.

Czy utrzymuje Pani kontakt z koleżankami z parkietu?

Tak, prawie ze wszystkimi. Jestem sekretarzem Polskiego Towarzystwa Koszykówki – to stowarzyszenie byłych zawodników, trenerów, działaczy, sędziów, sympatyków itd. Skupia ono także byłych zawodników, więc choćby z tego powodu kontakty nie ustają.

Jeszcze dwa lata temu grałam w „oldbojach”. Dziś mam 58 lat i stwierdziłam, że czas najwyższy już skończyć. Niby mogłabym jeszcze teraz grać, ale nie mam kiedy trenować, a bez trenowania nie da rady. Wygląda to mniej więcej tak, że zrzucamy się na halę na Polonii i organizujemy takie koedukacyjne granie. Nazywamy je „pogrywką”. Przychodzi tam na przykład Danusia Kopeć, czasami też Kaśka Gruszczyńska, ale odkąd prowadzi zespół, ma dużo mniej czasu.

Ubolewam, że w Warszawie nie ma koszykówki młodzieżowej. Jest SKS 12 i nic więcej. Za moich czasów mieliśmy wewnętrzną ligę warszawską: była Polonia, MDK, Varsovia, Pruszków, Piaseczno, Olimpia Warszawa, Wołomin i kilka innych. Była też reprezentacja Warszawy – trzeba było naprawdę dobrze grać, żeby się tam znaleźć. Bez fałszywej skromności powiem, że byłam w tej reprezentacji kilka razy.

A czy ma Pani jakieś złe wspomnienie z kariery sportowej?

Może rozczarowanie, że byłam trzy razy na zgrupowaniu kadry Polski juniorek i po tych przygotowaniach dziewczyny jechały na Mistrzostwa Europy, a ja się zostawałam. Czułam się zawiedziona, bo uważałam, że jestem lepsza od kilku, które pojechały. Podobno były jakieś układy, a z Warszawy bywałam jako jedyna.

Trenerka mnie pocieszała, mówiła żebym się nie martwiła. Pierwszy raz mnie wspierała, bo wcześniej słyszałam z jej ust tylko uwagi.

Największy sukces?

Choćby to, że grałam w lidze przez tyle lat. Wiele osób zaglądało mi „w paszport” i faktycznie – skończyłam grę mając 33 lata, a na tamte czasy to było naprawdę późno. Sukcesem było też to, że bardzo szybko po urodzeniu dzieci wracałam to gry.

Szczerze mówiąc, po urodzeniu drugiej córki miałam chwilę zwątpienia czy wznawiać karierę. Wtedy przyszedł do mnie z kwiatami trener Fusek i poprosił, żebym wróciła. Nie umiałam odmówić.

Możliwe, że grałabym jeszcze dłużej, ale doznałam kontuzji stawu kolanowego. Miałam do wyboru operację lub dać sobie spokój z grą. Stwierdziłam, że mam już swoje lata, mam dzieci, i że najwyższy skończyć. Ale faktem jest też, że bardzo lubiłam sportowe życie: dwa razy dziennie na trening, co drugi weekend w Polskę. Człowiek się do tego przyzwyczaił, to weszło w krew.

Dzięki koszykówce poznałam mnóstwo wspaniałych ludzi, nawiązałam przyjaźnie na całe życie. Dzięki niej stałam się poniekąd wiecznie młoda.