Juniorki Polonii mistrzyniami Polski 1988 – rozmowa z koszykarkami złotej drużyny

W roku 1988 juniorki Polonii Warszawa pod wodzą Mirosława Noculaka zdobyły tytuł mistrzyń Polski.
Jak się okazało – nikomu z ich następczyń nie udało się już powtórzyć tak wspaniałego sukcesu w barwach Czarnych Koszul. O turnieju finałowym w Pabianicach, kulisach przygotowań  i realiach tamtych czasów oraz zawodniczkach „złotej drużyny” opowiadają członkinie zespołu, Aleksandra Kozdrońska (obecnie Kozdrońska-Dmochewicz) oraz Dorota Kwapisiewicz (po mężu Ratowska). 

Sympatyków Polonii zapraszamy w dniu 8 listopada (czwartek) o godz. 19.00 do Czarnej Koszuli, gdzie będzie niepowtarzalna okazja,
aby spotkać się ze złotymi medalistkami i ich trenerem, 30 lat po triumfie w mistrzostwach Polski juniorek. O godzinie 20.00 warto zawitać przy tej okazji na mecz koszykarek Polonii z SMS Łomianki II.

Polonia Warszawa, Mistrzynie Polski Juniorek 1988

W górnym rzędzie od lewej: trener Mirosław Noculak, Dorota Jędrzejczak, Anna Kowalczyk, Krystyna Szymańska,
Agnieszka Różycka, Agnieszka Gąsiorowska. W dolnym rzędzie od lewej: Dorota Kwapisiewicz, Agata Gos,
Aleksandra Kozdrońska, Magdalena Żeglińska, Katarzyna Drabot.

 

W tym roku upłynęło 30 lat od pięknego triumfu koszykarek Polonii w juniorskich mistrzostwach Polski. Jakie wspomnienie siedzi w Paniach najmocniej z tamtych dni w 1988 roku?

Aleksandra Kozdrońska-Dmochewicz, „Tola”: Jeśli o mnie chodzi, to z pewnością nie jest to jedno wspomnienie. Powiedziałabym raczej, że to lawina wspomnień. Pamiętam, że w drodze do Pabianic, gdzie odbywały się finały juniorskich mistrzostw, mój jedyny i ukochany walkman dokończył swojego żywota w połowie piosenki Ricka Astleya „Never gonna give you up”. W tamtych latach awaria walkmana była dla nastolatki dużym nieszczęściem. Pamiętam potajemny wypad do wesołego miasteczka w jedynym wolnym dniu na mistrzostwach. Co tam się działo! Pamiętam Dorotę „Pająka” Kwapisiewicz z zębami wampira, straszącą przechodniów z okna autokaru. Sorrki „Pajączku”, ale musiałam o tym powiedzieć (śmiech). Przypominam też sobie wywoływanie duchów, a nawet naszego szczekającego Trenera pod stolikiem sędziowskim!
A tak poważnie, to oczywiście pamiętam prawie każdy mecz. To nie były łatwe spotkania, niezależnie od tego, jaki wynik wyświetlał się na tablicy. Meczu o złoto nie da się zapomnieć. Wspaniałe uczucie. Dokonałyśmy czegoś, czego przez wiele, wiele lat nie udało się dokonać nikomu z Polonii i nikt tego osiągnięcia po nas nie powtórzył. Pamiętam jeszcze słone paluszki i oranżadę u prezesa, a może to była coca-cola? Pamiętam krótką przemowę gratulacyjną i nagrodę, czyli granatowe tenisowe torby z napisem „Roland Garros”. Pamiętam jeszcze ciastka, na które zabrał nas Trener po spotkaniu u prezesa. „Pajączku” teraz Twoja kolej. Twoja pamięć jest z pewnością w lepszej kondycji. Ostatnio w naszej rozmowie wspomniałaś, że stosujesz BILOBIL (śmiech).

Dorota Kwapisiewicz (Ratowska), „Pająk”: Tola, Ty mi tu z BILOBILEM nie wyjeżdżaj, bo to jeszcze trzeba pamiętać o zażyciu (śmiech).
Otóż ja pamiętam, jak przyjechałyśmy do Pabianic i na hali już trwały pierwsze mecze, pomyślałam wtedy „ale laski świetnie grają – co my tu robimy???”. I pamiętam doskonale naszą jedyną porażkę w tym turnieju, w fazie grupowej z AZS Rzeszów – przyszłym naszym rywalem w wielkim finale. Porażkę nieznaczną (59:60 – przyp. red.) – a jakiż był dramat w szatni po meczu. W finale wygrałyśmy większą różnicą punktów, niż nasze przeciwniczki rzuciły (79:34 – przyp. red.). Jednak w mojej pamięci na zawsze pozostanie mecz półfinałowy ze Startem Lublin, drużyną bogatą w kadrowiczki, wysokie, świetne dziewczyny z nieobliczalną rozgrywającą Iwoną Targońską. Mecz dramatyczny, pełen pogoni za rywalkami. Pamiętam moje niedowierzanie, kiedy Pan Trener Mirosław Noculak wmawiał nam, że przeciwnik już pęka, już nie ma siły, że już się im wgryzamy w tyłki… Taaaa, piękna sprawa. Mecz wygrałyśmy w samej końcówce bodajże 2 punktami (60:57 – przyp. red.). Wiedziałam już wtedy, że nikt nam tego złota nie wydrze. Na tych mistrzostwach cztery Polonistki były w najlepszej piątce turnieju :).

Aleksandra: Pajączku, no troszkę popłynęłaś. Nie cztery, a trzy. Ty, ja i Krysia Szymańska. Czy ja dobrze pamiętam, że dostałyśmy w prezencie ogromne ręczniki plażowe, czy może jednak zmyślam?

Dorota: A widzisz, pamięć jednak zawodna jest – faktycznie byłyśmy trzy w pierwszej piątce turnieju. A ręczniki były rzeczywiście, innych nagród nie pamiętam 🙂

Wywoływanie duchów i szczekanie trenera – to bardzo intrygujące wątki! Czy możecie je rozwinąć?

Aleksandra: Nie pamiętam kto rzucił pomysł wywoływania duchów. Może Ty, Pajączku, pamiętasz? Oczywiście nic nam z tego nie wyszło, żaden duch się nie pojawił, ale ubawiłyśmy się przy tym co niemiara! Najgorsze było to, że trzeba było tłumić śmiech, żeby Trenera nie obudzić, co nie było takie łatwe. A jeśli chodzi o szczekanie, to musimy troszkę cofnąć się w czasie. To było na jakimś wyjeździe przed mistrzostwami. Na treningu nic nam nie wychodziło. Trener stracił cierpliwość. W ruch poszły klucze, których pęk Trener zawsze miał przy sobie. Najpierw, przez połowę boiska, poleciały właśnie one, a zaraz potem Trener wpadł w słowotok. Krzyczał okrutnie, że  jesteśmy słabe, że się do niczego nie nadajemy i że jeśli zdobędziemy na mistrzostwach jakiś medal, to on wejdzie pod stół i będzie szczekał. Cóż… słowo się rzekło… po końcowym gwizdku finałowego meczu nie miał wyjścia. Ku absolutnemu zdziwieniu wszystkich obecnych na hali, Trener warszawskiej Polonii wszedł grzecznie pod stolik sędziowski i naprawdę zaczął szczekać (śmiech).

Dorota: Tak, Pan Mirosław „odszczekał” wszystko, co powiedział o naszej słabości i małych umiejętnościach. Zrobił to, bo jest człowiekiem honoru – byłam z niego bardzo dumna. Co do wywoływania duchów, to nie był to pierwszy raz i nie ostatni. Toluś, to zdecydowanie Ty miałaś ciągoty do tego typu przedsięwzięć. I zawsze miałaś przy sobie niezbędne akcesoria (śmiech). Pamiętam, że jako jedyna ekipa mieszkałyśmy w dobrym hotelu. To był Światowid w Łodzi (inne drużyny mieszkały w bursach i internatach). W wolnych chwilach grywałyśmy w karty – nie pamiętam już nazw tych gier karcianych, ale wiem, że wywoływały salwy śmiechu. Kierownictwo hotelu uciszało nas, tłumacząc, że słychać nas na ulicy Piotrkowskiej! Ech… młodość!!!

W seniorkach awans Polonii do I ligi w tym samym, 1988 roku, świętowały Panie w restauracji w Intraco przy indyku w maladze lub dewolaju. Były też kwiaty i szampan. A jak i gdzie świętowałyście mistrzostwo juniorskie? Podobno niestety na wysokości zadania nie stanęli klubowi działacze, którzy nie potrafili nadać temu sukcesowi odpowiedniej rangi i jedyne na co było ich stać, to sok, paluszki i uścisk dłoni prezesa?

Aleksandra: Soku nie było (śmiech). Paluszki były na bank, ale nie chcę być niesprawiedliwa, może na stole postawili coś jeszcze? Przyznam, że było nam po prostu smutno. Tak, uścisk dłoni prezesa i tenisowa torba musiały nam wystarczyć.

Dorota: Uścisk dłoni i torby. Tyle w temacie.

Przypomnijmy sympatykom Polonii: kto był w tamtym zespole i czym zajmują się te osoby dzisiaj?

Aleksandra: Oprócz nas w dwunastce były: Krysia (kapitan drużyny), Kazia, Różysia, Jędruś, Jegla, Homsior, Alfa, Wrzos, Iwona i Małolepsza. Jeśli o mnie chodzi, to po zakończeniu przygody ze sportem, wpadłam po uszy w marketing i nie wyszłam z niego do dziś. Z Jędrusiem mieszkamy na tym samym osiedlu. Wiem, że przez wiele lat ona również zajmowała się reklamą, a obecnie projektuje własną biżuterię. Krysia żyje poza granicami kraju. Różysia zmarła w 2007, co było dla nas wszystkich strasznym przeżyciem…

Dorota: Jak na koszykarkę przystało, jestem księgową (śmiech). Ale to nie tylko moja przypadłość. Zawód ten z sukcesami uprawia też Homsiorek. Alfa jest logistykiem w dużej firmie handlowej, Kazia realizuje się w szkole jako nauczyciel wychowania fizycznego. Jegla… ach daleko – za daleko od nas, ale też się spełnia. Dziwne, ale żadna z nas nie poszła w tzw. sport (jeszcze – bo u mnie wciąż się to telepie z tyłu głowy).

Wszystkie lub większość z tamtej drużyny – tak nam się wydaje – byłyście uczennicami Liceum Ogólnokształcącego im. gen. Andersa przy ul. Konwiktorskiej. Czy któreś z Was były szczególnie mocne z jakiegoś przedmiotu, a jeśli tak to jakiego? Na ile udział w zawodach wiązał się z opuszczaniem lekcji i koniecznością nadrabiania zaległości w szkole?

Aleksandra: Tak, prawie wszystkie chodziłyśmy do „Andersa”. Jędruś, Krysia i Małolepsza uczęszczały do innych szkół. Ja nie byłam szczególna z niczego, wliczając nawet wychowanie fizyczne. Piłkę lekarską wyrzucałam na odległość jednego metra – cud, że przeżyłam (śmiech). Prawdziwą zmorą była dla mnie matematyka i tym samym każdy inny przedmiot, w którym pojawiały się cyfry. Myślałam, że polubię chemię, niestety od momentu kiedy poległam na reakcji polimeryzacji, zrozumiałam jak bardzo się myliłam. Ale w drużynie nie brakowało prawdziwych orłów. Dorota powie więcej, ja i Iwona uczęszczałyśmy do młodszych klas. Jeśli chodzi o nieobecności, to biłam niechlubne rekordy. Oprócz obozów organizowanych przez szkołę i klub Polonia, wyjeżdżałam na zgrupowania kadry Polski kadetek i juniorek. Byłam gościem w domu i gościem w szkole. Nauczyciele wykazywali się daleko idącą tolerancją. Często zostawali ze mną po godzinach, żebym nadrobiła materiał. Pogodzenie nauki z grą w trzech drużynach nie było łatwym zadaniem. Udało się, ale bez zaangażowania wielu nauczycieli nie byłoby to możliwe. Pamiętam też obozy, na które nauczyciele jeździli razem z nami.

Dorota: Ooo, ja w szkole byłam świetna z WF-u :). Miałam to wielkie szczęście być uczennicą LO przy ul. Konwiktorskiej 5/7. To jest dopiero kopalnia wspomnień. Podobnie jak Tola, byłam gościem w szkole i w domu, więc materiału do nadgonienia miałam ogrom. Moja klasa była pierwszą i tym samym najstarszą klasą tworzącego się dopiero liceum. To my tańczyliśmy pierwszego poloneza na pierwszej w historii szkoły studniówce, to nasza klasa była tą, która zdawała pierwszą historyczną maturę – przystąpiło nas 14 osób, zdaliśmy w 100%. Tak, szkoła to był zdecydowanie nasz drugi dom. Pamiętam, że przed próbną maturą dostałam powołanie do kadry Polski seniorek i koleżanka z ławki – Homsior, dzwoniła codziennie do mnie ze szkolnego sekretariatu (za pozwoleniem pana dyrektora Jana Dorosiewicza) i dyktowała mi materiał do nauczenia. Teraz, po latach, znowu zasiadam w ławkach tej samej szkoły, gdyż ku mojej uciesze – jest to również szkoła mojej córki.

Aleksandra: Patrz, jak mogłam to pominąć?! Przecież moje dzieci, Pola i Olgierd też kończyli gimnazjum przy Konwiktorskiej. Przypomina mi się coś jeszcze… Na pierwszej lekcji matematyki u Olgierda nauczycielka (pani profesorka Górska) zapytała klasę, czyje rodzeństwo chodziło do tej szkoły? Olo nieśmiało podniósł rękę i wtedy usłyszał: „Tak, o Tobie to wiem, uczyłam twoją siostrę…”. A po chwili pauzy, zwracając oczy ku niebu, dodała z boleścią: „..i Twoją matkę też” (śmiech).

Dorota: Moja Alicja także biega po szkole i pozdrawia nauczycieli ode mnie, a oni z tego, co moje dziecię zeznaje, reagują bardzo pozytywnie – więc chyba dałyśmy się pozytywnie zapamiętać – mimo wszystko.

Wracając do Waszego mistrzostwa Polski juniorek, jak wielkim osobistym wysiłkiem był okupiony ten Wasz sukces? Podobno biegałyście w upale z ciężarami 20 kg na plecach, zdarzało się wymiotowanie w łazience…

Aleksandra: Jeśli o mnie chodzi, to ja zazwyczaj wymiotowałam w lesie (śmiech). To właśnie tam biegałyśmy najdłuższe dystanse. Nie wiem na czym to polegało – z jednej strony zaczynałam umierać już na pierwszym kilometrze, a z drugiej, bez problemu potrafiłam pociągnąć 40 minut meczu. Kamizelek nigdy nie zapomnę. To było w Pogorzelicy. 30 stopni w cieniu, bikini, „parawaning”, zapach olejków do opalania i nagle my w dwudziestokilogramowych kamizelkach, skaczące obunóż przez piłki lekarskie po plaży (śmiech). Pamiętam jeszcze test Coopera – na samo wspomnienie tracę oddech. Tak, przyznaję, z tą moją wytrzymałością było coś „nie halo”. Nie zapomnę również treningów na stadionie. Pomarańczowy tartan nie był moim sprzymierzeńcem. Wszystkie mnie dublowały. Dublował mnie również Trener. Przy pierwszym dublu mawiał: „Tola, Ty wiesz kim jesteś? Ty nikim nie jesteś”. Przy drugim dublu było gorzej: „Kozdrońska, Ty już wiesz, że nikim nie jesteś” (śmiech). Nie zmieniało to jednak faktu, że pracę trzeba było wykonać i trzeba ją było wykonać rzetelnie. Trenowałyśmy naprawdę bardzo ciężko. Opłaciło się.

Dorota: Bywało ciężko i nie raz sobie mówiłam, że idę do domu i wieszam buty na kołku. Było ciężko nie tylko z uwagi na ciężkie treningi, ale też proszę sobie wyobrazić, że nasza drużyna przez cztery lata przebywała ze sobą praktycznie non-stop. Rano trening, potem szkoła (prawie cały skład w jednej klasie), po południu trening i tak pięć dni w tygodniu. Później sobota i niedziela mecze. Od poniedziałku zabawa zaczynała się na nowo. Zmęczenie materiału spowodowane ciężkim treningiem i ciągłym przebywaniem w tym samym (wspaniałym co prawda) składzie – może być ogromne. I było! Rozmawiałam niedawno z trenerem-legendą warszawskiej Polonii, Adamem Latosem.  Powiedział, że przychodził na nasze treningi przed mistrzostwami, bo nigdy wcześniej nie widział, żeby ktoś tak ciężko pracował jak my w tamtym czasie.
Trener Noculak potrafił motywować, każda z nas wiedziała czemu jest tak ciężko, czemu tyle trzeba wylać potu, a często i łez. Zdawałyśmy sobie dokładnie sprawę, po co to robimy. Byłyśmy zresztą przyzwyczajone do ciężkiej pracy. Hasła: Dyscyplina, Upór, Praca, Ambicja – towarzyszyły nam na każdym treningu. I jeszcze ulubione hasło trenera: SAMOKONTROLA.

Czy tamtemu zespołowi towarzyszył jakiś szczególny duch drużyny (dziś szumnie nazywany z angielska „team spirit”)? Jak się Panie ze sobą czuły jako zespół, czy były może jakieś sytuacje na parkiecie i te poza boiskiem, które budowały wspólnotę?

Aleksandra: Drużynę powołał i stworzył od zera Mirosław Noculak. Każda z nas była z innej dzielnicy, z innej szkoły. Każda z nas była inna, każda miała „fiu bździu” w głowie i każda nie umiała prawie nic. Ale w każdej z nas Trener coś zobaczył. Mało kto wierzył, że z takiego stadka da się ulepić „złotą drużynę”. Trener ulepił coś więcej. Ulepił prawdziwą rodzinę. Podam pewien przykład. Może nie jest on poprawny pod względem wychowawczym, ale…. Pamiętam mecz w Olsztynie. Jedna z przeciwniczek strasznie mnie poturbowała. Cios w splot słoneczny okazał się skuteczny. Musiałam zejść z boiska. Na zmianę weszła Jegla. Mijając mnie przez zaciśnięte zęby wycedziła: „która to?!”. Na bezdechu odpowiedziałam, że ósemka. Po niespełna minucie, owa ósemka równie poturbowana opuściła boisko. Czy to było dobre zachowanie? Nie. Czy budowało wspólnotę? Tak. Jedna za wszystkie, wszystkie za jedną. Drużyna była moim domem. I to wcale nie drugim. Pierwszym! Wśród dziewczyn czułam się po prostu bezpiecznie.

Dorota: Byłyśmy nie tylko z różnych dzielnic i szkół, ale część, w tym ja, dojeżdżała do szkoły i na treningi spoza Warszawy. Zebranie do kupy rozbrykanych piętnastolatek to nie lada wyzwanie. Docieranie się składu chwilę trwało, ale rzeczywiście efekt był porażający. Jedna za wszystkich – wszystkie za jedną. I do tego nasz Wódz… fantastyczny trener, mentor i pasjonat. A team spirit był i jest cały czas. Przez tyle lat spotykamy się regularnie, nasze dzieci się znają, lubią, przyjaźnią. Pomagamy sobie wzajemnie – był taki moment, że pięć z nas pracowało w jednej firmie, praktycznie w jednym dziale. Wierzę, że tak będzie zawsze… bo to przyjaźń wykuta w bólu, pocie i łzach. O rany, ale to zabrzmiało! (śmiech).

Trener Noculak powiedział nam ostatnio ze śmiechem, że zwiałyście mu w tajemnicy do wesołego miasteczka, przekupiwszy kierowcę klubowego autokaru. Podobno dowiedział się o tym po wielu latach. Jak to było?

Aleksandra: Przekupiłyśmy?! Nic mi o tym nie wiadomo, a że Trener dowiedział się po latach, to już inna sprawa. Ja myślę, że Trener jeszcze o wielu rzeczach nie wie. Ale fakt, na odwagę zdobyłyśmy dopiero po latach. Dziś zdajemy sobie sprawę z tego, jak bardzo to było lekkomyślne.

Dorota: Wycieczkę do wesołego miasteczka wymyślił kierowca klubowego autokaru i nasz przyjaciel zarazem – Aleksander. W spisku brał udział również masażysta zespołu, Mirosław Nosowicz. Wsiadłyśmy do autokaru nieświadome tego co nas czeka. To był wspaniały, potajemny wypad. Opanowałyśmy całe łódzkie wesołe miasteczko – byłyśmy wszędzie, a pościerane łokcie i kolana tylko świadczyły o dobrej zabawie. Może to było lekkomyślne – ale taka chwila szaleństwa była nam wtedy bardzo potrzebna. I jeszcze te wilkołacze zębiska….

Czy rzeczywiście Waszą siłą było bycie „drużyną”? Czy przychodzą Paniom do głowy jednak jakieś liderki tamtego zespołu? Czy to na boisku – ciągnące drużynę w trudnych momentach, czy poza nim – dbające o integrację, zażegnujące być może pojawiające się drobne konflikty?

Aleksandra: Jeśli chodzi o boisko, to raczej pytanie do Trenera. Raz jedna miała „dzień konia”, raz druga. Każda miała swoje zadanie do wykonania i każda dawała z siebie wszystko, co mogła. Poza boiskiem taką osobą była Alfa (Anna Kowalczyk – przyp. red.), wieloletni kapitan naszej drużyny. Była stonowana, odpowiedzialna i to ona zazwyczaj łagodziła drobne konflikty.

Dorota: Alfa nie łagodziła konfliktów, ona ja dusiła w zarodku. Trener dokładnie wiedział komu powierza przywództwo w drużynie. Każdy nasz mniej lub bardziej szalony pomysł Alfa gasiła słowami „eee, to się nie uda”. Poza tym rzekła nie – i było nie. Nie było mowy o liderce – jednej liderce. Tu było 12 liderek :).

Na Waszym zdjęciu zespołowym na dziedzińcu Polonii, oprócz trenera Noculaka i Was stoi jeszcze pewien jegomość w marmurkowej koszuli. Czy to „słynny” Camel? Jaką rolę pełnił?

Aleksandra: Tak, to Camel. Był jakby kierownikiem drużyny i chyba też sponsorem. Zgadza się Pajączku?

Dorota: Tak, to kierownik i sponsor, ale przede wszystkim wielki wielbiciel naszego „teamu”. Choć zarazem nie był związany z Polonią jako działacz. Ale to dzięki niemu w trakcie finałów mieszkałyśmy w hotelu, a nie jak inne zespoły, w internatach i bursach. To on sprawiał, że na naszych posiłkach pojawiały się takie rarytasy jak soki, pomarańcze, banany, czy ogrom czekolady (a pamiętajmy, że czasy były ciężkie). Tak teraz sobie myślę, że to on był cichym sponsorem naszego wypadu do wesołego miasteczka.

W jakich strojach Panie grały? Gdzie wówczas kupowało się buty do koszykówki i ile czasu one służyły?

Aleksandra: (śmiech) Stroje to był koszmar! Plastikowe koszulki i plażowe majtki. Dresy jak worki i nie tylko dlatego, że szare. O prawdziwych koszykarskich butach niektóre mogły tylko pomarzyć. Ja swoje pierwsze i oryginalne adidasy dostałam tuż przed wyjazdem na mistrzostwa Europy juniorek. To był jeden z najszczęśliwszych dni w moim życiu. I nie będę ukrywać, że spałam z nimi tamtej nocy. Oddałam im nawet swoją poduszkę. Tak generalnie butów do kosza nie dało się nigdzie kupić. Przez pierwsze lata grało się w białych szmacianych trampkach. Pamiętasz Pajączku, jak po bokach malowałyśmy flamastrem trzy paski adidasa? W późniejszych latach można było dostać na bazarze jakieś podróbki. Tata kupił mi podróbki Conversów. To też był mój szczęśliwy dzień. Kosztowały jakąś zawrotną sumę. Niestety, rozpadły się szybciutko. Do pierwszej ligi wchodziłam mając na nogach właśnie je. Chyba gdzieś mam takie zdjęcie, na którym widać, jak były poklejone plastrem, takim z apteki, tkaninowym – tyle tylko, że bez opatrunku, rzecz jasna.

Dorota: Tak, sprzęt to były chińskie trampki i przedłużane skarpety frotte. Pierwsze buty dostałam jak Tola – z magazynów PZKosz. Spałam z nimi dopóki się dało, później wietrzyły się za oknem :). Ja zupełnie jednak nie zwracałam uwagi na stroje, czy to plastiki czy majtasy. Ważne było granie i jeszcze raz granie. Pamiętam, że w tamtych czasach to akurat sporo sprzętu sportowego dostawałyśmy  – a że nie był piękny… taki „life”.

Aleksandra: No nieźle mnie podsumowałaś. Czyli, że co? Że dla mnie to majtasy były ważniejsze niż granie?! (śmiech). Pająk naprawdę nie pamiętasz, jak kiepsko biegało się w gorsecie, że o stanikach z bazaru nie wspomnę? (śmiech)

Dorota: Ja wypieram z pamięci rzeczy niedobre. Fakt, komfortu na boisku nie było – ale za to mogłam przeciwniczce postrzelać ze stanika, jak nie mogłam sobie z nią poradzić w obronie. Ale sama również byłam narażona na takowe strzelanie. Taki a nie inny ubiór boiskowy, wyzwalał w nas ogromne pokłady kreatywności. I czegóż to nie wymyślałyśmy, aby być bardziej na czasie za modą sportową. Poza tym byłyśmy piękne, młode i zgrabne, więc co nam tam majtasy czy gorsety (śmiech).

Mówicie Panie o butach i stanikach z bazaru. Koszykarki zaopatrywały się na Różycu? W dzisiejszych czasach zawodniczki swoją indywidualność podkreślają co najwyżej kolorem opaski sportowej czy odmiennym producentem ochronnych nakolanników… Jakimi elementami stroju można się było wyróżnić czy zabłysnąć w tamtym okresie?

Aleksandra: Na „Różyckim” to ja kupowałam spodnie, czasem jakieś buty do chodzenia. Buty do koszykówki, a raczej ich nędzną kopię można było dostać na bazarze w Rembertowie. Błyszczeć strojem w tamtych czasach było trudno. Oryginalne koszykarskie skarpetki z trzema paskami były absolutnym hitem. Ten niedosyt rekompensowałyśmy sobie fryzurami na głowie. Proszę spojrzeć na zdjęcie, czyż nie były cudowne (śmiech).

Dorota: Jak ktoś miał burzę włosów – to sobie rekompensował fryzurą, prawda Tolu? Ja co najwyżej frotkę na nadgarstek zakładałam :),  oczywiście w myśl zasady – sprzęt nie gra. A tak na poważnie, w Polsce nie było nic. Wszystko co miałyśmy fajnego (buty i skarpety), pochodziło albo z zagranicznych wojaży albo z magazynów PZKosz.

Jakie cechy posiadał trener Mirosław Noculak? Czy miał jakieś powiedzonka, ulubioną taktykę czy inne wyróżniki z których Go Panie zapamiętały?

Aleksandra: Przede wszystkim był bezgranicznie oddany koszykówce. Uczył nas nie tylko basketu. Pamiętam jak podsuwał nam książki, pilnował szkoły, rozmawiał o muzyce, chcąc zarazić nas swoim umiłowaniem do jazzu. Pamiętam wiele indywidualnych rozmów, które wiele zmieniły w moim życiu i pomogły przetrwać niełatwe dzieciństwo. Był naszym przyjacielem, mentorem. Naszym guru. Z powiedzonek, to pierwsze, jakie przychodzi mi na myśl, to „panieneczki”. Pamiętam złowrogie hasło „na końcową linię!”. I pamiętam jeszcze, że jak do którejś zwrócił się po nazwisku, to znaczyło, że jest źle, a właściwie, że już gorzej być nie może (śmiech).

Dorota: Tak, to prawda. Po nazwisku to już umarł w butach. Ja pamiętam jeszcze „jak tam sikoreczki moje” – od tego miękło każde zbuntowane, czy obrażone serducho. Pamiętam nieśmiertelne „łap piłkę w dwie ręce”. Pamiętam też inne wyróżniki, ale one absolutnie nie nadają się do publikacji (śmiech). Trener Noculak to przede wszystkim PASJONAT BASKETU – był, jest i zawsze będzie. Pokazywał nam mecze NBA, o których w Polsce nikt jeszcze nie słyszał. Uczył i wychowywał.
Bo tak naprawdę oprócz warunków fizycznych, umiejętności czy talentu, trzeba mieć jeszcze wielkie szczęście trafić na odpowiedniego człowieka – trenera, który to wszystko poskłada. I my to ogromne szczęście miałyśmy.

Mecz finałowy z AZS Rzeszów sądząc po wyniku końcowym 79:34, wydaje się „na papierze” łatwym spotkaniem. Czy tak było w istocie? Czy może któryś z wcześniejszych meczów w ramach turnieju finałowego lub eliminacji zapamiętały Panie jako wyjątkowo trudny?

Aleksandra: Tak jak wspominałam wcześniej, nie było łatwych spotkań. Bez względu na wynik, nauczone byłyśmy grać do końca na najwyższych obrotach i przy maksymalnym skupieniu do ostatniej sekundy meczu. Trener nie odpuszczał, nawet kiedy nasza przewaga sięgała pięćdziesięciu punktów. Śmiem twierdzić, że im łatwiejszy był przeciwnik, tym wymagania Trenera były większe. Gdybyśmy zlekceważyły jakiegokolwiek przeciwnika to, oj… lepiej o tym nawet nie myśleć. Najtrudniejszy mecz? Hmm… był taki, ale nie na tych zawodach. Przegrywałyśmy jedenastoma punktami, minuta i czterdzieści pięć sekund do końca i – wygrałyśmy jednym! Kurczę, tylko gdzie to było? Pająk, wyciągaj ten BILOBIL, poczęstuj koleżankę (śmiech).

Dorota: AZS Rzeszów podrażnił nas bardzo, wygrywając z nami w fazie grupowej. To był nasz jedyny przegrany mecz na tych mistrzostwach. W meczu finałowym zmiotłyśmy je z powierzchni ziemi z pełną premedytacją. Wyszłyśmy na parkiet zmobilizowane jak nigdy, z mordem w oczach. Nie mogło być inaczej – z tego co pamiętam, to złoto nie było zagrożone ani przez moment w tym meczu. A mecz, o którym wspominasz Tolu, to półfinał Ogólnopolskiej Spartakiady Młodzieży w 1987 roku, nieoficjalne mistrzostwa Polski kadetek – wtedy takich nie rozgrywano. Wygrałyśmy wówczas z ŁKS-em Łódź. Trener ŁKS-u wykrzyczał wtedy do swoich zawodniczek po gwizdku końcowym: „to nie Polonia wygrała – to Wy przegrałyście!”. Wtedy w finale uległyśmy Juvenii Wrocław. Z Elbląga przywiozłyśmy srebro.

Czy w Pabianicach byli z Wami jacyś kibice Polonii? Czy gratulowali Wam później, już po powrocie do Warszawy?

Aleksandra: Nie było kibiców. Po powrocie do Warszawy gratulował mi mój ojciec. Był bardzo szczęśliwy, kiedy wycinał kolejny artykuł z gazety do swojego albumu. Nie chcę wyjść na jakąś marudę, ale nasze złoto mało kogo obeszło. Takie jest moje odczucie.

Dorota: Kibiców niestety nie było, ale jako zespół miły i sympatyczny, miałyśmy głośny doping miejscowych kibiców oraz zaprzyjaźnionych drużyn, które turniej już zakończyły. Pamiętam, że kciuki za nas trzymał Stomil Olsztyn, gdzie grały nasze koleżanki i przyjaciółki, Marzena Najmowicz i Beata Krupska. Po powrocie czekały na nas rodziny i od nich popłynęły pierwsze gratulacje.

Czy ten medal dla zawodniczek ze „złotej drużyny”, a w Pań przypadku także wybór do najlepszej piątki turnieju, był przepustką do przyspieszenia rozwoju sportowej kariery?

Aleksandra: Medal jako taki chyba nie. Jeśli zostałyśmy wybrane do pierwszej piątki, to znaczyło, że w czyjejś ocenie zagrałyśmy po prostu dobre zawody. Na trybunach siedział nieżyjący już trener Eugeniusz Hałaburda i bez wątpienia układał sobie w głowie skład na mistrzostwa Europy. Oglądał wszystkie mecze i przyglądał się każdej zawodniczce bez względu na to, jakie miejsce zajęła jej drużyna. Cieszę się, że nas zauważył. W późniejszym czasie obie mogłyśmy założyć koszulkę z orłem na piersi i zagrać w bułgarskim Wielkim Tyrnowie.

Dorota: Wiadomą rzeczą jest, że na zawodach rangi centralnej siedzą na trybunach znawcy dyscypliny i dokładnie się przyglądają. Zapewne nasz dobry występ przyczynił się do tego, że znalazłyśmy się w składzie narodowej reprezentacji na mistrzostwa Europy juniorek. Biorąc pod uwagę to, że byłyśmy młodsze od koleżanek (ja o rok, a Tola o dwa lata!), myślę, że finały MPJ w Pabianicach były dla nas przepustką do dorosłej koszykówki.

Czy jako 18-latki miały Panie świadomość że w Polsce panowała siermiężna komuna i dużo trudniej było choćby o przedmioty codziennej potrzeby, nie mówiąc o wykwintnych dobrach? Tymczasem za oceanem kwitła magia NBA – czy w ogóle docierały do Pań informacje o amerykańskiej lidze koszykówki i skąd one ewentualnie płynęły?

Aleksandra: Oczywiście! Nie dalej jak wczoraj w kinie, przed filmem „Zimna wojna”, opowiadałam córce jak się wtedy żyło. Urodziłam się w takich, a nie innych czasach. Byłam z tym nawet oswojona, ale tylko do pewnego momentu. Otrzeźwienie przyszło w dniu, w którym pierwszy raz, razem z kadrą, dotarłam do RFN-u. W sklepie ze sportowymi butami płakałam jak bóbr. W drogerii byłam bliska spróbowania mydła o zapachu bananowym. To tam zobaczyłam pierwszy raz w życiu dezodorant „8×4”. Po każdym śniadaniu chowałam do torby podróżnej jogurty, żeby je przywieźć do Polski, bo byłam przekonana, że nikt mi nie uwierzy, jak powiem, że były poziomkowe, malinowe, czekoladowe, wiśniowe, bananowe, kawowe…  Pierwszy raz o NBA dowiedziałam się od Trenera Noculaka. Mecze można było obejrzeć wyłącznie na kasetach VHS. Pamiętam, jak na zgrupowaniu kadry w Olsztynie, Trener wołał mnie do pokoju, pokazywał zwód Michaela Jordana, później cofał i jeszcze raz, i cofał i jeszcze raz, i tak wiele razy aż się upewnił, że zapamiętałam. Później oczywiście musiałam powtórzyć to w meczu (śmiech). Nie pamiętam, czy mi się to udało, ale ten zwód został w mojej pamięci do dziś. Pokazałam go mojej córce Poli, która opanowała go do perfekcji. Nic więcej powiedzieć nie mogę, bo przecież Pola będzie jeszcze grała przeciwko Polonii (w barwach AZS UW- przyp.red.)

Dorota: Oczywiście! Tola pamięta RFN, a ja wyjazd do Francji, gdzie jako 16-latka przeżyłam szok, że w telewizji mają więcej niż dwa kanały – nie spałam całą noc, oglądając wszystkie po kolei. Sklepy sportowe faktycznie przyprawiały o zawrót głowy i murowaną deprechę, że buty takie nieosiągalne. To tam kupiłam mojej małej siostrzyczce pierwszą lalkę Barbie. Pamiętam też, jak prosto z Francji pojechałyśmy na turniej do Rumunii. Szok!!! Bieda i głód. Przed oczami stoją mi do dziś biedne rumuńskie dzieci proszące o cukierki. Miałam tam koleżankę, rumuńską koszykarkę Morgit Veres. Nazywałam ją Margarynka i ona dokładnie wiedziała, że o produkt do smarowania pieczywa chodzi (śmiech).
NBA to było to, na co czekałyśmy z utęsknieniem, odtwarzane na wideo z kaset VHS. Każda po kolei chciała wtrącić swoje trzy gorsze, jak się podłącza video do TV, aby szybko zasiąść do oglądania. Tak, Trener Noculak jako pierwszy pokazał nam koszykówkę na najwyższym poziomie, na poziomie cyrkowym prezentując nam Harlem Globetrotters – później na treningach ćwiczyłyśmy ich zagrania do upadłego :).

W latach 80. żeńska sekcja basketu dała reprezentacji Polski kilka zawodniczek. W kadrze grały – jeśli dobrze pamiętamy – Kasia Gruszczyńska (Dulnik), Aleksandra Kowalik, Agnieszka Śmiech, Danuta Kopeć. Kogo pominęliśmy? Z kolei w reprezentacji juniorskiej wystąpiły Magdalena Żeglińska, Krystyna Lara, Dorota Jędrzejczak, Dorota Kwapisiewicz, Aleksandra Kozdrońska. Czy ktoś jeszcze?

Dorota: Tak, wiele dziewczyn z Polonii przewinęło się przez kadrę narodową. Pamiętam sezon pierwszoligowy, w którym zajęłyśmy 5. miejsce (sezon 1989/90 – przyp.red.). Do kadry trafiło nas wtedy osiem sztuk. Oprócz Kasi Dulnik, Oli Kowalik, Danusi Kopeć i Agnieszki Śmiech, regularnie na zgrupowania kadry seniorek jeździły: Krysia Szymańska-Lara, Kasia Wolf, Elżbieta Stankiewicz-Czykier i ja.
Z kolei na młodzieżowe kadry powoływane były w swoim czasie Krysia Lara, Tola Kozdrońska, Magdalena Żeglińska i ja.

Aleksandra: Jeśli Pająk tak mówi, to znaczy, że tak było. Ze swojej strony mogę tylko dodać, że powołanie do kadry seniorek wyjęłam ze skrzynki na kilka dni po tym, jak „zdałam sprzęt” na Konwiktorskiej. Nieżyjący już redaktor Krzysztof Bazylow napisał w „Przeglądzie Sportowym”: „…Kozdrońska odeszła z Polonii ze względu na niezaspokojone ambicje finansowe”. Do dziś nie mogę się z tym pogodzić i żyję nadzieją, że nikt w to nie uwierzył. To było bardzo niesprawiedliwe i krzywdzące.

Wyobraźmy sobie, że futurystyczne sprzęty do teleportacji umożliwiają zagranie meczu juniorki Polonii z 1988 roku kontra All Stars SKK Polonia & AZS UW Warszawa 2018. Jaki byłby wynik i kto brylowałby na boisku?

Aleksandra: Ha! To przecież oczywiste, że my! Krysia Szymańska-Lara byłaby nie do przykrycia przez żadną rozgrywającą. Jegli z Anią Kuncewicz pewnie nie byłoby łatwo, bo obie mają wiedzę, że sędzia nie widzi wszystkiego – tu mogłoby dojść do delikatnego boksu. Ja wzięłabym Polkę, bo wiem co potrafi. Polka wzięłaby pewno mnie, co byłoby jej porażką, bo przecież nie ma pojęcia, co potrafi jej matka. Do tego Pająk, jak zawsze pierwsza w ataku i… pozamiatane (śmiech). W najlepszym przypadku dogrywka!

Dorota: Zdecydowanie MY 🙂 Bardzo, bardzo proszę o futurystyczne sprzęty do teleportacji !!! Amen :)!

 

FINAŁY MISTRZOSTW POLSKI JUNIOREK 1988 W WYKONANIU POLONII

Wyniki w grupie: Polonia – Stomil Olsztyn 63:54, Polonia – AZS Rzeszów 59:60, Polonia – Odra Wrocław 64:46. Półfinał: Polonia – Start Lublin 60:57. Finał: Polonia – AZS Rzeszów 79:34.
Skład Polonii: Krystyna Szymańska – kapitan drużyny, Katarzyna Drabot, Agnieszka Różycka, Dorota Jędrzejczak, Aleksandra Kozdrońska, Magdalena Żeglińska, Agnieszka Gąsiorowska, Anna Kowalczyk, Dorota Kwapisiewicz, Agata Gos, Iwona Wawrzonowska, Elżbieta Nowak. Trener: Mirosław Noculak. Fizjoterapeuta: Mirosław Nosowicz.